Potem, dalej już pieszo przemierzałem tę szeroką przestrzeń. We mgle słychać było stękanie łosia i jelenie porykiwania. Łoś przeciął moją drogę. Jego sylwetka ledwo zarysowała się niewyraźnie, zanim zniknął w ścianie brzeziny. Słoneczne światło przebijało się przez korony drzew i gęste, nasycone wilgocią powietrze. W szarościach zamglonego poranka przemknął koło mnie jak cień, cicho i bezszelestnie wilk.
W końcu słońce wzeszło nad korony drzew, a jego rozproszony jeszcze blask rozświetlił przestrzeń. Zanurzony w niej szedłem prosto ku słonecznej tarczy . Nadlatujący łabędź zalśnił przez chwilę, po czym rozpłynął się w otaczającej mnie światłości.
Rozproszony w gęstej materii powietrza blask ustępował nieubłaganie miejsca brutalnej jaskrawości dnia. Pozostawił jednak w mojej pamięci ślad mistycznego doznania, źródło światła pozwalającego wykraczać poza banał i konkret egzystencji.